Chili con Carne - żarcie ma moje imię! |
Dziś jest światowe święto Pikantnych Potraw - czyli moje! Przecież to ja mam wpisane w dokumentach rodzinnych, sięgających do arystokratycznej piątej prapraprababki wstecz i takiegoż dziadka, a które to dostałam po urodzeniu i zabrałam na drogę do moich pierwszych i drugich Państwa, imiona: Chili Pepper de Tricolor! A przecież w świecie opasłych od zjadania pyszności dwunogów, przyprawy: pieprz i chili to bardzo pikantne posypki...
Ciekawe, że pomimo posiadania imion tak ostrych jak brzytwa, nie jestem zwolenniczką takiego jedzenia? Wolę raczej takie świeże, nie doprawiane mięsko, najchętniej fragmenty jakiegoś młodego wołu. Nie pogardzam również drobiem ani świńskimi podrobami - mój stosunek do serc czy wątróbek jest bardzo pozytywny! Natomiast ryby lubię usmażone - z niecierpliwością drętwieję u stóp mojego Państwa, oczekując, aż spadnie na podłogę kręgosłup czy skóra z dorsza...
W domowych opowieściach o superpsicy imieniem Koko wciąż przewija się epizod z solonymi śledźmi. Kokusia była bardzo grzecznym psem i nie potrafiła odmówić poczęstunku, zwłaszcza od babci mojego Pana, co potem odchorowała (i przy okazji umęczyła Panią). Pomna tej przypowieści - w życiu bym nie wzięła między zęby jakiegoś tam śledzia! A fuj!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz