11 czerwca 2015

Kominiarz mimo woli

idę skrajem...
To znowu ja, Wasz Bolesław, zdobywca podniebnych przestworzy! Ech, choć działo się to wczoraj, jeszcze teraz trzęsą mi się łapy na wspomnienie... A było to tak: wyszedłem rano z psami, żeby wysikać się po nocy, jak każdy facet, najchętniej pod drzewem. I tam jakiś bezczelny gołąb podglądał mnie z gałęzi! No, musiałem zareagować - skoczyłem na niego z pazurami, a ten ptasi zboczeniec tylko odskoczył na dwie gałęzie wyżej. To ja za nim, i znowu, aż wyskoczyliśmy na dach sąsiedniego domu... Tam, za kominem, dałem mu popalić - aż zgubił część opierzenia! Ale ptak to zawsze sobie poradzi, nawet półżywy - odfrunął, a ja nie mam skrzydeł... Jak tu cholera, zejść z tego śliskiego, blaszanego szczytu? Słyszałem, jak Pan na mnie kićkał, ale bałem się mu odpowiedzieć... Ale przecież nie zostanę tu na wieki - odmiauknąłem raz i drugi, i o dziwo, nie zleciałem! I Pan mnie zobaczył! No, połowa sukcesu, albo mniej - wzrokiem związani - to jeszcze nie prosta droga w Pańskie ramiona! A skoczyć w otchłań chwastów i gałęzi - nazbyt ryzykowne, dla takiego domatora, jak ja... Patrzyłem z góry, jak Pan się krząta: musiał przeleźć ponad płotem (ja przełażę pod spodem, ale Panu brzuszek by nie pozwolił...), rozłożyć drabinę (dobrze, że akurat miał!), żeby krok po kroku wyjść na przedostatni stopień - na wprost moich zdrętwiałych łap... Trwało to trochę, ale kiedy już Pan złapał mnie za skórę na grzbiecie, wiedziałem, że będę bezpieczny... 
Od wczoraj chodzę tylko po ziemi - ale kto wie, czy jakiś ptaszek pojutrze mnie nie skusi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz