Bez wielkich przygotowań, w piątkowe popołudnie Państwo pobrali księżniczkę Chili z jej domkiem, kilka paczek, kosz i trzy foliowe torby - powiedzieli mi na odchodne: Pa, Boluniu!" i pojechali sobie gdzieś... Zostaliśmy samowtór z Bieluszką - cała chata nasza! Mogłem zupełnie bezkarnie spać na stole, pić wodę ze zlewozmywaka, a nawet wylegiwać się po obfitym posiłku, w łożu Państwa! A Bieluszka z ochotą testowała miękość fotela i kanapy w salonie...
Bladym świtem, około 9-ej rano w sobotę przybyła Dominika (wcześniej już mówiłem, że bardzo ją lubię) - pogłaskała mnie na przywitanie, sprawdziła zapas sucharków, ale nie pozwoliła umknąć na podwórko... Tylko Bieluszka mogła wysikać się do woli w trawie, mi przypadła w udziale osobista kuweta. Kotu to zawsze wiatr w oczy - a myślałem, że Dominika mi sprzyja!
Potem jakiś czas Dominika spędziła wśród roślin - coś im tam nuciła, coś im posprzątała, polała wodą... Na odchodne jeszcze nas wygłaskała, i znowu mogliśmy się delektować wolnością...
Następnie była niedziela - taki sam poranek z Dominiką, i taka sama nasza swoboda. Ech, nudna jest na dłuższą metę rozłąka z Państwem - nie cieszą psoty, jeśli wiem, że nikt mnie nie zbeszta... Na szczęście wieczorem już witałem się czule z Chilusią, z Panią i z Panem! Stokroć bardziej wolę być Państwa poddanym, niż samowolnie samotnym kotem. Najbardziej lubię, gdy wszyscy są w domu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz