Tak by można było jednym zdaniem skwitować ten niedzielny wypad... Ale początkowo myślałem, że Państwo już zaczęli sezon działkowy - naszykowali się do drogi, i zabrali ze sobą Chilusię. Tyle, że wrócili wcześniej, niż zazwyczaj. Skręcało mnie z ciekawości, więc nagabywałem Chili, by uchyliła rąbka... Moja koleżanka, gdy odpoczęła nieco, opowiedziała mi wszystko po kolei. Więc powtarzam wiernie jej słowa:
Chili i Bolesław |
"Pojechałam samochodem z Państwem (na kolanach mojej kochanej Pani) gdzieś, gdzie nigdy w życiu nie byłam. Początkowo Pan niósł mnie, swój kruchy skarb, na rękach - wzdłuż straganów z gipsowymi psami, drewnianymi armatkami, zegarkami w kształcie pudełek, szablami i jeszcze milionem innych nieprzydatnych nikomu szpargałów - dwunogi jednakowoż wyrażały zachwyt, a niektóre nawet nabywały te bibeloty... Potem już szłam na własnych nóżkach - ach, ile tam zapachów było po drodze! Różne psy co krok pozostawiały esemesy - nosem zczytywałam je po kolei...
Weszliśmy do takiego miejsca z trawnikami, słupkami co krok, drzewami i kamieniami, zwanego w slangu dwunogich parkiem - wąchania w nim na wiele godzin! I podeszliśmy do ławki, na której siedział dwunóg metalowy - według słów Pana, to był imiennik Bolka, Polak chociaż Prus... Trochę się go bałam i za skarby świata z kości nie usiadłabym mu na kolanach, wolałam być bliżej Pani - Pan z kolei nie mógł oprzeć się, by nam nie cyknąć portretu...
Potem poszliśmy dalej, gdzie było nieprzebrane stado dwunogich istot, nazywanych kaczkami. Młode dwunogi rzucały im jakieś jedzenie - powąchałam to z nadzieją, że i ja coś łyknę, ale było niejadalne! Na szczęście Pan zabrał ze sobą moją codzienną kulkę - och, było rozkoszne to śniadanie na trawie... W międzyczasie spotkałam jeszcze kilka różnych psów (i suczek), ale z żadnym nie pogadaliśmy. Po okrążeniu stawu czy basenu z kaczkami, razem z Państwem przysiedliśmy na innej ławce. Między kaczkami uwijały się czarniawe ptaki, które znam z podwórka - były to kawki. A jeszcze potem wróciliśmy do auta i Pan przywiózł Panią i mnie do domu. W gwarze dwunogich taka wyprawa nazywa się przejażdżką - chyba polubię takie wyprawy, jeśli na każdej z nich będę mogła zjeść swoją porcję wołu..." - zakończyła swoje opowiadanie i zachrapała.
Ech, zazdroszczę trochę tej Chili - mnie nikt nie proponował nigdy przechadzki z Państwem wśród drzew i ptaków... Ale za to chodzę sobie, kiedy chcę na samotne spacery, czasem sikam bez ceregieli pod jakimś krzakiem, czasem wskoczę sobie na drzewo, przegonię jakąś kawkę... Jestem kotem wolnym i bardzo to sobie cenię, mierzi mnie chodzenie na krótkiej smyczy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz