04 lutego 2015

Tina - kilkudniowa lokatorka

Państwo to ma od zarania takie szczęście z tymi czteronożnymi: Koko została odebrana od bezdusznych dwunogich i nie musiała spędzić reszty życia, uwiązana na łańcuchu, o oczkach większych niż jej młoda łapka. Mucha została przywieziona na trochę i została na zawsze, Felicja - znaleziona na odległym osiedlu przez koleżankę Pani z pracy - niemalże siłą dołączona do stadła. I dalej - Chili, przyczyna dziecięcej alergii - w nowym domu kochana na zabój, a na końcu ja - wyszukany przez Państwa jako instruktor gimnastyki dla wspomnianej już Chili.
O tym wszystkim rozmawialiśmy we troje (z Bieluszką, pod stołem w kuchni).
Pani ją ochrzciła imieniem Tina
 Wtedy też psy opowiedziały, jak to było z Tiną. Co za historia - psi horror! Aż się popłakałem, chociaż to nie krewna...
Było tak: kolega Pani z pracy, jednego lipcowego dnia opowiadał, że jeden z sąsiadów znalazł na peryferyjnej ulicy bezdomnego pieska, całkiem jak Chili, tylko rudego. Ale nie mają co z nim zrobić, i chyba oddadzą do schroniska. Państwo, po krótkiej naradzie orzekli, że zamiast do schroniska, niechby Oni wzięli to biedne zwierzątko! Pan pojechał pod wskazany adres i przywiózł do domu rozdygotane z nerwów, zestressowane maleństwo, chihuahuę jeszcze mniejszą niż Chili! W dodatku oblane jakimś ohydnym płynem, piekącym w ręce przy głaskaniu! Pan je delikatnie umył. Potem zabrał piesiątko do lekarza (ja też do niego się wybieram!), gdzie zostało zbadane na okoliczność ewentualnych złamań. Doktór stwierdził, że piesek jest zdrowy na ciele, a co do umysłu - to ma w pamięci straszliwe przeżycia. Zalecił spokój i dużo czułości - tego u Państwa jest pod dostatkiem. Potem Państwo ją ochrzcili - nadali imię Tina. Ależ to było grzeczne piesiątko! Nie umiało chodzić po trawie, ale brodziło w roślinach krokiem bocianim (wysoko podnosząc nóżki), idąc na siku. 
Państwo oraz wszyscy inni znajomi dwunożni zachodzili w głowę, jaki  zwyrodnialec porzucił na poboczu peryferyjnej ulicy, w blasku piekącego lipcowego słońca tą żywą maskotkę? A jakaś druga zwariowana baba wzięła ją na trochę do swojego domu, gdzie mieszkał stary, ośliniony buldog. Ale Tina nie nadawała się na zabawkę dla tego potwora. Nawet szczekać porządnie nie umiała... Więc babsko spowrotem wygoniło pieseczka na ulicę!
Tina po kilku dniach oswoiła się z Państwem i z domową zwierzyną. Ale wciąż potrzebowała bliskości dwunogich - nawet nocą zakradała się do ich legowiska, wspinając się po stromych schodach... Najlepiej czuła się leżąc na Panu, tak jak na fotografii.
Po tygodniu, może 10 dniach objawił się beztroski właściciel Tiny. Zgłosił się do zaprzyjaźnionego z Państwem doktora od psów, kotów i innych czteronożnych z listem gończym za swoją suczką. Podczas konfrontacji Tina rozpoznała swojego pierwszego pana, i odeszła za nim... Podobno nasz Pan do dziś żałuje, że oddał te biedne zwierzę w ręce niby uprawnione, ale całkowicie nieodpowiedzialne... Bo psy tak mają: niezależnie, jakim człowiekiem jest ich Pan - pozostają mu wierne.